Zaczęło się, jak zwykle, niewinnie. Jeden dzień bez gotowania, potem drugi, potem trzecia kawa z croissantem „na mieście” i nagle człowiek się orientuje, że przez ostatni tydzień jego kuchnia służyła tylko do ładowania telefonu. No i wtedy wpadłem na pomysł, który miał mnie albo zrujnować finansowo, albo uczynić legendą – przez 30 dni jem tylko w restauracjach. Zero domowego gotowania, żadnych nudnych kanapek z żółtym serem, koniec z pytaniem „co dziś zjeść” i wpatrywaniem się w słoik z ogórkami. Tylko gastro, tylko na mieście, tylko rzeczy, które robią dobrze nie tylko żołądkowi, ale też duszy.
Nie będę ukrywał – trochę się bałem. Bo przecież restauracje to luksus, a życie na mieście brzmi jak droga do bankructwa. Ale szybko zrozumiałem, że kluczem nie jest ilość wydanych pieniędzy, tylko to, jak i gdzie je wydajesz. I tutaj na scenę wjeżdża ona – moja tajna broń, gastro-Pokedex, cyfrowy przewodnik po tym, co dobre i warte każdej złotówki: Ślinka Cieknie. Gdyby nie ta strona, to zamiast pisać ten tekst, siedziałbym teraz w piwnicy, podgrzewając parówki na świeczce i przeliczając drobne z kieszeni płaszcza.
W ciągu miesiąca odwiedziłem 41 miejscówek. Tak, czterdzieści jeden. Czasem jadłem dwa razy dziennie na mieście, czasem trzy, a zdarzyło się, że cztery – bo nie mogłem się zdecydować między ramenem, burgerem a pierożkami z sosem, który pachniał jak wieczór w Seulu. I mimo że byłem gotów wydać wszystko, co mam, to właśnie dzięki Ślince nie musiałem. Artykuły z tej strony uratowały mnie od wpadek typu „ładnie wygląda na Insta, ale smakuje jak tektura”. Każde polecenie było konkretne – czy ramen za 29 zł, który smakował jak w Japonii, czy kebab za 18 zł, przy którym człowiek się modli, żeby się nie skończył.
A teraz konkrety. Łącznie przez 30 dni wydałem dokładnie 1684,47 zł. To średnio jakieś 56 zł dziennie. Dużo? Może. Ale weź pod uwagę, że jadłem wszystko, co chciałem – bez gotowania, bez zakupów, bez zmywania. Gdyby nie Ślinka, spokojnie dobiłbym do dwóch i pół kafla. Bo większość ludzi chodzi w ciemno, płaci za lokal i ładne światło, a jedzenie dostaje średnie. Ja wiedziałem, gdzie dają porcje większe niż życie i gdzie są promo, które nie są ściemą. Ślinka podrzucała mi perełki z TikToka, gastro-hity, które serio robiły robotę i miejsca, w których za 20 parę złotych wychodziłem najedzony jak po świętach.
Były dni, kiedy jadłem na wynos i testowałem, czy burger wytrzyma podróż w plecaku – spoiler: nie każdy. Były momenty, gdy jadłem pho o 9 rano, bo tak polecił artykuł, i to był najlepszy poranek tygodnia. Były też porażki, ale żadna z nich nie była z polecenia Ślinki – co najwyżej z własnej głupoty i przekonania, że „może sam coś znajdę”. Nie znalazłem. Znajdywała za mnie Ślinka. I to jest właśnie sedno – ta strona działa jak kumpel, który wie, gdzie zjesz dobrze, tanio i tak, że zapamiętasz to na długo.
Podsumowując: tak, da się żyć przez miesiąc na mieście, jeść pysznie i nie zbankrutować – ale tylko wtedy, gdy masz kogoś, kto wie, co w gastro piszczy. I dla mnie tym kimś była Ślinka Cieknie. Dzięki niej odkryłem jedzenie, którego nie miałbym odwagi spróbować, miejsca, do których nigdy bym nie trafił i smaki, które do dziś śnią mi się po nocach. Zaoszczędziłem kupę kasy, najadłem się po uszy i mam historię, którą mogę teraz opowiedzieć. A ty? Gotowy na swój miesiąc gastro szaleństwa?